Najświeższy dostępny po polsku tytuł Santiago Roncagliolo to doskonały przykład pozycji, którą skategoryzowałbym jako przedstawicielkę literatury środNajświeższy dostępny po polsku tytuł Santiago Roncagliolo to doskonały przykład pozycji, którą skategoryzowałbym jako przedstawicielkę literatury środka z roszczeniem do czegoś większego, przy czym żądanie to nie wychodzi poza granicę pretensji. Uważam, że dla efektu końcowego byłoby lepiej, gdyby autor skoncentrował się na napisaniu dobrej historycznej powieści i zrezygnował z tych wszystkich dydaktycznych prób jej zakorzenienia w antykolonialnym i feministycznym dyskursie, bo ta „poważna nadbudowa� jest największym mankamentem tej książki. Napisana została bez polotu, „pod linijkę�, schematycznie i bardzo sztampowo.
Antybohater tej powieści, będący zarazem jej narratorem to persona żywcem wyjęta z wolterowskiego Kandyda. Bywa śmieszny, czasami zaskakuje odwagą, zdarza mu się być dzielnym, w kontaktach z przedstawicielkami płci pięknej nie grzeszy śmiałością, a jego perypetie są dziełem okoliczności znajdujących się poza jego kontrolą. Na przestrzeni niemal 700 stron śledzimy jego wzloty i upadki: od robienia kariery konstabla Świętego Oficjum po wicekrólewskiego rajfura. Do tego dochodzą perturbacje w życiu osobistym bohatera, będącego zarazem i architektem i ofiarą zakazanego romansu. Na jego relacje zawodowe i osobiste oddziałują skorumpowane postacie i mroczne okoliczności, którym próbuje się przeciwstawić, zazwyczaj z miernym skutkiem. Powieściowa fabuła balansuje między sensacją a elementami komediowymi. Karty powieści zaludniają karykaturalnie przerysowane postacie i ekstrawaganckie sytuacje. W tle majaczy konfrontacja między katolickim Bogiem a Diabłem, tym bardziej zaciekła, im więcej w tę walkę angażuje swoje zasoby Sacrum Officium. Wojnie dobra ze złem nie pomaga wszechobecna korupcja, nie tylko w łonie Oficjum, ale również tocząca inne kościelne korporacje.
Znaczna objętość powieści obiecuje jej wielowątkowość. Z tej obietnicy autor wywiązuje się wyśmienicie i na całe szczęście wszystkie wątki doprowadza do sensownego końca, aczkolwiek nie wszystkim poświęca tyle samo uwagi i literackiej staranności. Akcja na ogół płynie wartkim nurtem, choć okrętowi kierowanemu przez kapitana Roncagliolo zdarza się osiąść na mieliźnie. Zwłaszcza sekwencje scen z atakiem pirackim i pożarem miasta wypadły zaskakująco statycznie. Mimo wytracania rozpędu w niektórych momentach fabularnych ani na chwilę nie miałem ochoty jej odłożyć z powodu znużenia. Być może odpowiedzialna za to jest kompozycja powieści, która składa się z relatywnie krótkich rozdziałów, z których każdy obowiązkowo kończy się akapitem lub zdaniem zapowiadającym niespodziankę, której odkrycie przyniesie dopiero lektura kolejnej części.
Na zakończenie muszę wymierzyć małego prztyczka w nos autora lub tłumacza � co najmniej za niefortunną należy uznać obecność słowa „lincz� w ustach kreolskiego mieszkańca Limy połowy XVII wieku, biorąc pod uwagę etymologię tego wyrazu. Redakcja niestety ewidentnie zaspała. ...more
To nie jest proza podróżna, mimo że książka Mateusza Marczewskiego stanowi reporterski zapis jego podróży po Białorusi w 2012 roku. Łączy w sobie anegTo nie jest proza podróżna, mimo że książka Mateusza Marczewskiego stanowi reporterski zapis jego podróży po Białorusi w 2012 roku. Łączy w sobie anegdoty historyczne, przyprawione tu i ówdzie szczyptą odniesień etnograficznych z szerszym spojrzeniem antropologicznym, któremu bardzo daleko do politykowania i redukowania Białorusi wyłącznie do osoby władającej nią dyktatora i wypaczeń ustrojowych będących dziełem jego dworu. Za tym reportażem stoi koncept. Pomysł częstego zbaczania z głównego szlaku, zapuszczania się w białoruski interior, nieprzebyte bory, dzikie puszcze, wędrówki gościńcami, po których wieli temu jechały pańskie karoce i chłopskie furmany, zagoszczenia wśród bezimiennych Białorusinów, którzy � jak pisze autor w podziękowaniach � przyjmowali go w swoich domostwach tak, jakby w ich słowniku nie istniało słowo „obcy�. Koliste jeziora Białorusi jest przykładem tytułu z serii Sulina, który poza świetnym pomysłem stojącym za jest bardzo dobrze napisany i świetnie skomponowany.
Odwiedzając Olmany, będące etnograficznym almanachem dla badaczy słowiańszczyzny, autor przywołuje rozmowę z Białorusinem, który wychwalając piękno przyrody swej ojczyzny zaperza się ideologicznie i mówi językiem propagandy, zarzucając Polakom nienawiść do Białorusinów. Uwaga ta spotyka się z natychmiastową ripostą Marczewskiego, który zaprzeczając stwierdza � chyba ze smutkiem � że cyt. My po prostu nic o was nie wiemy. Ten reportaż to mały krok naprzód w kierunku poznania białoruskiego oblicza, na które Mateusz Marczewski spogląda z czułością, o jakiej w wykładzie noblowskim wspominała Olga Tokarczuk. ...more
Myślę, że różnice w recepcji tej powieści biorą się m.in. z odmiennego oglądu na I wojnę światową. Dla Polaków (oraz sporej części innych narodów środMyślę, że różnice w recepcji tej powieści biorą się m.in. z odmiennego oglądu na I wojnę światową. Dla Polaków (oraz sporej części innych narodów środkowoeuropejskich) ten konflikt był wyczekiwany, zwłaszcza że dotychczasowi nasi ciemiężyciele skoczyli sobie do gardeł. Ostatni akord tej wojny � owszem, krwawej i okupionej ofiarą � był per saldo pozytywny, bowiem przez jej fronty biegła droga do odzyskania niepodległości. Polska świadomość historyczna na pierwszy w dziejach ludzkości ogólnoświatowy konflikt patrzy od zawsze przez pryzmat jego zakończenia, nie bacząc na koszty społeczne poniesione w międzyczasie dla wyzwolenia się spod jarzma zaborców. Dla nacji położonych za zachód od Odry ocena historyczna tej wojny jest zgoła odmienna. Z ich punktu widzenia I wojna światowa to nonsensowna rzeźnia spowodowana rodzinnymi niesnaskami między koronowanymi głowami, która kosztowała życie milionów młodych mężczyzn. Nieprzypadkowo pokolenie które w 1914 roku wchodziło w dorosłość w brytyjskiej historiografii zwykło się nazywać „straconym�, gdyż ich krwawa ofiara została poniesiona nadaremno. O ile dla narodów z Europy Środkowej bilans tej wojny okazał się jak najbardziej pozytywny, o tyle Wielka Brytania wyszła z niej uszczuplona o miliony istnień i� nic poza tym.
W brytyjskiej kulturze po dziś żywy jest mit ichniejszego „pokolenia Kolumbów�, których świetnie zapowiadający się talent nie mógł osiągnąć pełni rozwoju. Pech chciał, że wśród przedstawicieli straconego pokolenia nastąpiła niespotykania nigdy wcześniej w historii literatury brytyjskiej erupcja talentów poetyckich: Ruperta Brooke’a, Wilfreda Owena, Siegfrieda Sassoon’a czy Roberta Graves’a. Przedwczesna śmierć, zwłaszcza dwóch pierwszych z wyżej wymienionych, paradoksalnie uczyniła więcej szkód niż pożytku dla ich twórczości, betonując jakąkolwiek krytyczną dyskusję nad wartością ich poetyckiej spuścizny. Ich biogramy, naznaczone wojenną zawieruchą, przybrały zaś postać klisz irytujących tym bardziej, im więcej archiwaliów wypływa na rynek antykwaryczny z nieprzepastnych czeluści szacownych angielskich dworów. Do tej pory Rupert Brooke na angielskiej Wikipedii jest portretowany jako chwacki jebaka cór Albionu, mimo że od kilkunastu lat co i rusz jego biografowie natrafiają na archiwalia podważające mitologię o jedynie „męskiej przyjaźni� między nim a adresatami jego listów.
Doceniam to, że Alice Winn dość odważnie skonfrontowała dotychczasowe paradygmaty o poetach „straconego pokolenia� i wykorzystała ich życiorysy jako literackie tworzywo do napisania powieści, która wychodzi naprzeciw fantazmatom o heroicznych bohaterach i opłakujących damach ich serca. W sylwetce Ellwooda i Gaunta nietrudno bowiem odnaleźć literacko przetworzone detale z życia Brooke’a, Owena czy Sassoon’a. Jej pisarska fantazja niekiedy dość swobodnie poczyna sobie z materiałem źródłowym mimo stąpania po grząskim gruncie i to również należy docenić. Wziąwszy pod uwagę legendę straconego pokolenia, Alice Winn swoją książką delikatnie szarga świętości � z łatwością potrafię sobie wyobrazić histerię prawackich polityków, gdyby ktoś w Polsce ośmielił się napisać o gejowskim romansie dwóch chłopaków z Szarych Szeregów albo AK. Z biogramu dostępnego na skrzydełku okładki wynika, że przed napisaniem tej powieści autorka zajmowała się pisaniem scenariuszy i to niestety w powieści czuć. Dostrzegalne jest to przede wszystkim w nadreprezentacji dialogów jako głównego medium komunikacji o wydarzeniach fabularnych. Rola narratora sprowadzona została do minimum, choć to właśnie za pomocą wszechwiedzącego narratora można byłoby sporo dopowiedzieć o sferze emocjonalnej bohaterów powieści. Niekiedy czułem się, jakbym czytał materiał na serialowy scenariusz, tyle że przyobleczony w fabularne szaty. Nie mam zresztą co do tego wątpliwości, że w czasie prac nad książką Alice Winn myślała na temat jej gotowości do przeniesienia na srebrny ekran.
Napisałem wcześniej, że fantazja autorki poczyna sobie swobodnie i niekiedy to poczynanie jest aż za swobodne. Z lekkim niedowierzaniem przeszedłem do porządku dziennego nad jej wizją szkoły z internatem dla chłopaków, w której panowało dość spore zagęszczenie amatorów męskiej miłości. Czasami, na szczęście tylko czasami, miałem wręcz wrażenie, jakbym czytał prolegomenę do gejowskiego świerszczyka. Moje niedowierzanie potęgował fakt, że w świecie stworzonym przez Alice Winn niemal wszyscy są tolerancyjni, wyrozumiali i pełni akceptacji. By nie wyjść na czepialskiego napiszę, że bardzo wiarygodnie autorce wyszedł opis transformacji dwóch głównych bohaterów. Zwłaszcza metamorfoza Ellwood’a wypadła w moich oczach przekonująco i przejmująco. Cieszę się również z zakończenia � gdyby autorka podjęła inną decyzję, pewnie bym ją zrozumiał, ale byłbym bardzo, ale to bardzo na nią nadąsany. ...more
Literacki portret panny Jean Brodie starzeje się bardzo szlachetnie. Dekady po opublikowaniu powieści noszącej w tytule jej imię, „mit humanizmu� pannLiteracki portret panny Jean Brodie starzeje się bardzo szlachetnie. Dekady po opublikowaniu powieści noszącej w tytule jej imię, „mit humanizmu� panny Brodie wciąż ma się mocno. Od dawna jest skrótem dla nurtu idealizmu i niezależnego myślenia, którego ta protagonistka nigdy nie reprezentowała. Najsłynniejszy tytuł Muriel Spark opowiadający o kontrowersyjnej nauczycielce i akolitkach znajdujących się pod jej pedagogiczną pieczą jest często klasyfikowany obok bardziej konwencjonalnych powieści i filmów o inspirujących wychowawcach i ich nieukształtowanych i upartych, ale ostatecznie posłusznych uczniach � a nawet czasami traktowany jako jeden z protoplastów gatunku. To wątpliwe wyróżnienie dla książki, która tak radośnie gardzi ideami, których przypisuje sobie spopularyzowanie.
Panna Brodie jest czarująca i zarazem płytka, hojna i jednocześnie tyrańska, ciekawa, a mimo to dość okrutna. Wydaje się być kobietą o postępowych poglądach, nieustannie walczącą z władzami szkoły o jej niekonwencjonalne metody nauczania, lekceważenie nudnego i nieciekawego programu nauczania i coraz bardziej skandaliczne (jak na Edynburg lat 30.) zajęcia pozalekcyjne � zapraszanie ulubionych uczennic na herbatę, płacenie za wycieczki do teatru i na balet oraz liczne wizyty w galeriach sztuki, gdyż kultura to jej namiętność.
„Wydaje się� w odniesieniu do tej postaci jawi się jako określenie wyjątkowo na miejscu. Jej perypetie opowiadane są w trzeciej osobie, więc na pannę Brodie spoglądamy głównie oczami jej młodych uczennic i poza percepcją nastoletnich dziewcząt nie dysponujemy niczym więcej. Przedstawienie panny Brodie jest więc przefiltrowaną i wysoce subiektywną wersją. Weźmy na przykład jej życie erotyczne. Panienki z dobrych domów (zważmy na czas akcji � lata 30. XX wieku) mają ograniczone zrozumienie pojęć związanych z miłością i erotyką. Zresztą Jean Brodie w tym temacie nie zawsze mówi całą prawdę, co dodaje dodatkową warstwę subiektywności. A Sandy - której perspektywę śledzimy przez większość czasu - ma żywą wyobraźnię i niezwykłą zdolność do tworzenia fikcyjnych rozmów i scenariuszy w swojej głowie. W rezultacie odnosimy dobre wrażenie na temat tytułowej postaci panny Brodie, ale zawsze jest ono z drugiej ręki, na które wpłynęła subiektywność, a nawet potencjalna niewiarygodność osób skupionych wokół niej.
Ale, jak to bywa w twórczości Muriel Spark, nic nie jest czarno-białe, a kwestie moralne to szare obszary, w których jej satyra, dowcip i dociekliwa inteligencja kwitną. Panna Brodie prócz namiętności kulturalnych jest również wielbicielką zarówno Mussoliniego, jak i Hitlera, a swoje letnie wakacje wykorzystuje nie tylko na poszukiwanie słońca, kultury i romansu, ale także dowodów na cuda postępu społecznego osiągnięte przez Duce we Włoszech i Führera w Niemczech. Przypina zdjęcia maszerujących czarnych koszul Mussoliniego i brązowych koszul Hitlera na ścianie klasy, uważając czarne koszule za być może nieco bardziej efektowne, ale brązowe koszule za „bardziej niezawodne�. Elegancki, idealnie wyczuty dowcip podszyty jest więc złowrogim kontekstem.
Zainteresowanie Jean Brodie faszyzmem jest jednym z bardziej kuszących tematów powieści. Jej podziw ujawnia się wcześnie, w retrospekcji, gdy Sandy obserwuje skautów i harcerki i przypomina sobie ich podobieństwo do maszerujących faszystów, których zdjęcia panna Brodie schlebiająco eksponowała w swojej klasie. Chociaż u każdego dorosłego czytelnika zabrzmią dzwonki alarmowe, dziesięciolatki biernie powtarzają opinie swojej mentorki, tak jak robią to chociażby podczas jej wykładów o manierach lub Johnie Knoxie.
Kiedy pierwszy raz przeczytałem tę powieść w liceum jedynie we fragmentach omawianych na zajęciach z angielskiego, faszyzm odczytałem jako czystą synekdochę � panna Brodie jest zafascynowana faszyzmem, ponieważ jest faszystką. Ale gdyby to było naprawdę takie proste, przesłanie powieści (i jej śliska główna postać) nie byłoby tak trudne do określenia. Skąpe przebłyski Jean Brodie, jakie dostajemy po zakończeniu wojny, są niemal antyklimatyczne. Kiedy Europa wokół niej podnosi się z ruin, odrzuca swoje wcześniejsze poparcie dla Mussoliniego i Franco, a samego Hitlera opatruje epitetem „niegrzeczny�. Kiedy wspomina się o jej śmierci, wydaje się, że jest to zwyczajna śmierć kobiety po sześćdziesiątce z mniej lub bardziej naturalnych przyczyn. Nie zostaje powalona przez zamachowca i nie odbiera sobie życia. Wszystko, co wiemy o jej późniejszych latach, to to, że była pochłonięta bezowocnym śledztwem mającym na celu ustalenie, która z jej byłych akolitek zdradziła ją przełożonym w 1939 roku.
Powieść Muriel Spark nie traktuje o pokusie żadnego konkretnego szkodliwego pomysłu, ile samej łatwości, z jaką ludzie szukają schronienia w swoich własnych ślepych punktach i sposobu, w jaki nasza nieprzemyślana (często społeczna) lojalność wobec łatwych sposobów myślenia może zmusić nas do działania w złej wierze. Ponieważ Jean Brodie jest nieortodoksyjna, chcemy, żeby była radykalna. Ponieważ jest kulturalna, chcemy, żeby była mądra. Ponieważ jest niemal obalona przez konserwatystów prezbiteriańskich, chcemy, żeby zwyciężyła nad niesprawiedliwością społeczną. Ale ona nie jest żadną z tych rzeczy. Jedną z wielu ironii finału jest to, że po tym, jak panna Brodie przetrwała paskudną kampanię oszczerstw, na którą nie zasługuje, zostaje obalona przez zdradę, na którą zasługuje � chociaż nawet to jest dwuznaczne: istnieje uporczywe poczucie, że oskarżenie jej zdrajczyni jest tylko wymówką, ukrywającą kolejną osobistą zemstę.
Spark mniej interesuje się jakimkolwiek konkretnym, w pełni rozwiniętym systemem niebezpiecznego myślenia niż ego i ślepą lojalnością, które leżą u podstaw wszystkich takich systemów, w równym stopniu. Nieprzypadkowo Sandy (nawrócona, zamknięta w klasztorze, przemianowana po konwersji na Siostrę Helenę) jako osoba dorosła pisze książkę o „percepcji moralnej�. Umiejętne zmaganie się ze sprzecznościami przewijającymi się przez tę powieść sprawia, że czytelnikowi tudzież czytelniczce spadają łuski z oczu.
Jest to z pewnością jedna z najlepszych i najbardziej dopracowanych powieści Muriel Spark, jej humor, formalna elegancja i złożone idee, wszystko to utrzymane w ostrożnej i spójnej równowadze. Kapelusze z głów. A skoro o kapeluszach mowa� Nie spotkałem jeszcze autorki, której początkowe opisy osobowości każdej postaci opierają się na pokazaniu, jak noszą swoje nakrycie głowy....more
Ta powieść mogłaby być dobra, nawet bardzo, gdyby inaczej rozłożono akcenty. Niestety przedstawiona w niej krytyka społeczna rozmywa się w nie najciekTa powieść mogłaby być dobra, nawet bardzo, gdyby inaczej rozłożono akcenty. Niestety przedstawiona w niej krytyka społeczna rozmywa się w nie najciekawiej pomyślanym i fatalnie wykonanym wątku erotycznym. Sperma leje się w nim gęsto, kisiel przecieka przez majty, myśli narratora obsesyjnie krążą wokół ćpania i ruchania, a język nie stroni od wulgaryzmów. Wiele wysiłku włożono w to, aby książka wypadła jak najbardziej kontrowersyjnie i szokująco. Być może gdybym był pryszczatym gimnazjalistą, mógłbym podjarać się tymi wszystkimi rubasznościami i uznać ją za mocną i autentyczną. [image] Mam również nieodparte wrażenie, że to, co powinno być atutem tej powieści, mianowicie wspomniana wcześniej krytyka społeczna, nie wyszła obronną ręką z poddania jej próbie czasu. Posadzony przez autora na ławie oskarżonych stan gruzińskiego ducha, który w 2008 roku zdawał się w ogóle nie zauważać rosyjskiej agresji i żyć jakby nic się nie stało, w grudniu 2024 roku zdołał odeprzeć zarzuty oskarżenia i to w dwójnasób. Na ulice wyszli bowiem przede wszystkim studenci. To przedstawiciele pokolenia „Z�, te „zetki� pogrążone w marazmie, tumiwisizmie i konformizmie protestowali najgoręcej, ścierając się na barykadach w starciach z formacjami mundurowymi. W konsekwencji stawiana przez autora diagnoza powieściowa stała się anachroniczna i uległa dezaktualizacji. Budujące jest zatem to, że naród gruziński zdołał odrobić lekcje. Przygnębiające zaś to, że mimo tego patriotycznego zrywu, jego rezultat jest tożsamy z tym, co zadziało się w 2008 roku....more
Wydawca miał rację. W tej prozie nie ma zbędnych zdań. Gęsta, skupiona, skondensowana, zwięzła, celnie trafiająca w splot słoC I A R Y Z A C H W Y T U
Wydawca miał rację. W tej prozie nie ma zbędnych zdań. Gęsta, skupiona, skondensowana, zwięzła, celnie trafiająca w splot słoneczny. Szarpiąca synapsy. Uparcie dręcząca układ współczulny. Udana na poziomie konceptualnym (masywny wieżowiec, zasiedlony nacjami różnych wyznań jako metafora komunistycznej Jugosławii), genialna na poziomie wykonania. Najmocniejszą jej stroną są błyskotliwe puenty, siekące czytelniczą wyobraźnię niczym cięte riposty. Czyta się ją w godzinę, lecz godzinami będzie się przeżywać ją i wewnętrznie trawić. Nie liczy nawet 100 stron, lecz treściowo może zastąpić kilkanaście metrów bieżących gęsto wypełnionych bibliotecznych półek.
Dla nieprzekonanych � mały cytat. Komentarz pomnika Tito, wykonanego z kartonu przez dziecięcych mieszkańców wieżowca i zdmuchniętego przez poryw wiatru: Tak, miałem szczęście � powiedział do zebranych � ja nie zginąłem za ojczyznę. Tylko ona nie miała takiego szczęścia � i zginęła za mnie! Nic więcej nie trzeba. Cokolwiek więcej, niż zostało powiedziane, jest zbędne.
Wieszczę co najmniej obecność na krótkiej liście Angelusa, a może nawet główną nagrodę....more
� stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że Ishmael Reed jest prorokiem na jakiego nie zasłużyliśmy. Nie mam ٲą Mambo Dżambo w erze postcovidowej�
� stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że Ishmael Reed jest prorokiem na jakiego nie zasłużyliśmy. Nie mam pojęcia, jaki loa go opętał, ale jego głos był Głosem Wizjonera. Wieszcza. Profety. Podobno pierwsze przypadki zarazy wywołanej bakcylem Dżes Gru pojawiły się w Nowym Orleanie w latach 20. minionego stulecia. Jej objawami były ogólna radość, pogoda ducha oraz nieokiełznany temperament taneczny. Kiedy zaraza wydostała się poza teren ogniska, tkwiącego w Haiti, ojczyźnie voodoo, i przedostała się na kontynent północnoamerykański, wiadomo było, że sprawa ma charakter poważny, przechodząc od epidemii do pandemii. W powieściowym świecie walkę z Dżes Gru wypowiada Zakon Przypory Ściennej, którego członków Reed scharakteryzował jako pion administracyjny […] złożony z niezguł i smutasów, do których nikt nie kwapił się z propozycją: Czy mogę prosić do tańca? Oczywiście Zakon nie podejmuje wysiłków na rzecz ochrony zdrowia publicznego z czystej dobroci serca. Dżes Gru nie pojawia się w ciele zarażonego jako choroba czy boleść, lecz jako wyzwalający duch. Dla Zakonu stawka tej pandemii zyskującej na znaczeniu oznacza widmo grozy nad cywilizacją Zachodu i brak ujarzmienia czarnej populacji � szczególnie podatnej na to „wyzwalające� zakażenie � równa się utracie kontroli nad wszystkim, co zbudowali przez stulecia brutalnej dominacji. To, co sprawia, że Mambo Dżambo jest tak potężne w naszej rzekomo popandemicznej erze, to obraz, jaki maluje: w jaki sposób potężni wkraczają do akcji, aby chronić swoje interesy? W powieści Reeda zdrowie publiczne staje się pilne, jeśli stawką jest sama hierarchia. I tylko ślepy nie będzie dostrzegać związków między celami i doborem środków w walce z pandemią w powieściowym świecie z tymi, które kryły się za tymi wszystkimi PiSowskimi regulacjami, urągającymi konstytucyjnym standardom i zasadami rzetelnej legislacji, które rzekomo nastawione były na ochronę zdrowia Polek i Polaków, a faktycznie miały służyć trzymaniu ich pod kluczem, w zamknięciu, aby cementować porządek publiczny w rozumieniu rządzących.
Wyobraźnia Ishmaela Reeda jest nieokiełznana, jak rozbisurmaniony okazał się sam bakcyl. Dawniej ktoś by powiedział, że ten, kto napisał Mambo Dżambo miał fiu bździu w głowie. W czasach mojej młodości o takiej osobie powiadało się, że ma nieźle nasrane we łbie. I być może jest to prawda. Śmiem jednak prezentować pogląd, w ślad za Reedem ukrytym w powieści pod postacią PaPy LaBas, że głowa jest własnością prywatną i przybytkiem bogów. Pogląd, który ortodoksyjnych atonistów wprawia w białą gorączkę, gdyż hołdują oni wierze w homo oeconomicus: istotę z pełnym żołądkiem, ale bez własnej woli. Dobrze naoliwioną maszynę, nad głową którego sprawuje się rządy absolutne. ...more
When I came out into society, I was fifteen. I already knew that the role I was condemned to, namely to keep quiet and do what I was told, gave me theWhen I came out into society, I was fifteen. I already knew that the role I was condemned to, namely to keep quiet and do what I was told, gave me the perfect opportunity to listen and observe. Not to what people told me, which naturally was of no interest, but to whatever it was they were trying to hide. I practiced detachment. To oczywiście słowa markizy de Merteuil z filmowej adaptacji arcydzieła Choderlos de Laclos z 1988 roku, ale z powodzeniem mogłyby posłużyć za pisarskie credo Silviny Ocampo. Siłą jej opowiadań jest bowiem spojrzenie na rzeczy na pozór niedostrzegalne, zbyt banalne, by obdarzyć je jakąkolwiek atencją lub głębszym zastanowieniem. Ocampo miała bystre oko i była doskonałą obserwatorką, przede wszystkim tego, co kryło się za fasadą, co było głęboko skrywane pod pozorem: normalności, zwyczajności, powszedniości.
Alberto Manguel w posłowiu pisze, jak wielki wpływ na pisarstwo Ocampo miała literatura anglojęzyczna, którą pisarka pochłaniała w oryginale dzięki znajomości języka wyuczonego pod czujnym okiem bon i guwernantek. Autor posłowia wymienia przede wszystkim nazwisko Virginii Woolf, choć myślę, że większe powinowactwo łączy twórczość Ocampo z opowiadaniami Katherine Mansfield. W drobne prozy obu z nich wkracza się in medias res. Czytelnik lub czytelniczka od razu wrzucany jest w sam środek fabularnego świata, co oznaczało radykalne odejście od tradycji literackiej, hołdującej konieczności poprzedzenia zawiązania akcji za pomocą wstępu i rozwinięcia, jak ma to miejsce w przypadku opowiadań chociażby Czechowa czy Iwaszkiewicza.
Pod względem tematycznym zaś podejście Ocampo faktycznie nie odbiega od tego, które do swego pisarstwa zaaplikowała Woolf, przy czym w moich oczach nie jest to komplement, lecz nagana. W swych opowiadaniach Silvina nie wykracza poza opisywanie tego, co doskonale znała z autopsji. Nie ma tu żadnej próby literackiej transgresji, wyjścia poza dobrze jej znaną klasę społeczną, z jej problemami, przywarami, mentalnością i zwyczajami. Do końca życia pozostała, podobnie jak Woolf, sprawną portrecistką burżuazji i zamożnego mieszczaństwa.
Myślę, że nie będzie zbyt ryzykowna teza, zgodnie z którą dla Ocampo liczyła się nie tyle fabuła, ile nastrój. Najmocniejszym punktem jej opowiadań jest bowiem unosząca się nad nimi aura niesamowitości. Większość efektu literackiego buduje ona właśnie na atmosferze: grozy, fantastyczności, nieprzewidywalności. Rzuciłem się łapczywie na ten tom, zauważając z konsternacją, że czytając piąte z rzędu opowiadanie praktycznie nic nie pamiętam z tego, co zadziało się w poprzednich czterech � poza ogólnym wrażeniem spowodowanym ich klimatycznością. Zmieniłem tedy moją strategię czytelniczą na rzecz pojedynczego dawkowania sobie tych małych próz. Modyfikacja podejścia na niewiele się zdała. Próbując przypomnieć sobie, o czym było opowiadanie czytane poprzednio, nie byłem w stanie wykrzesać w zasobach pamięci żadnych detali poza onirycznym nimbem. Taka właśnie jest Ocampo: oddziałuje bardziej na zmysły niż na intelekt. Dla mnie, jak widać, budowanie całości efektu jedynie na nastrojowości to ciut za mało, by móc się zachwycić. ...more
Jakub Żulczyk popełnił powieść, w tytule której stwierdził, że wszystkie gry wideo są o miłości. Wybacz mi Szczepanie to porównanie, ale odnoszę wrażeJakub Żulczyk popełnił powieść, w tytule której stwierdził, że wszystkie gry wideo są o miłości. Wybacz mi Szczepanie to porównanie, ale odnoszę wrażenie, że niemal wszystkie twoje powieści opowiadają jedną i tę samą historię. I żeby nie było niejasności bratan, w przeszłości po wielokroć deklarowałem i teraz znów to uczynię, że pisarstwo twe lubię, nawet bardzo, ale każde uczucie wystawione na próbę ma swoje nieprzekraczalne granice. Pewnie zostanę tu zwyzywany od pidarów, bomżów, żdunów paskudnych, że nie przystoi w tych czasach krytykować TAKIEJ powieści, że to słabe, kacapem podszyte zachowanie, ale powiedz mi Szczepan, że się mylę, bo bardzo chcę się mylić, ale sądzę, że ta ukraińska powieściowa otoczka to idealna tarcza przed ostrzem krytyki: że stylistyka i konstrukcja tej powieści jest mocno wtórna i pod względem artystycznym nie ma w niej nic, czego po wielokroć nie używałeś już wcześniej. Bo nikt druże, tak myślę, nie odważy się otwarcie i bezpardonowo obnażyć wszystkich słabych stron tej powieści w obawie przed medialnym linczem, że jakżesz tu krytykować powieść o ukraińskiej wojnie, kiedy tam po tej stronie ojca waszego Dniepru giną za wolność ichniejszą i waszą� Lecz powiedzmy sobie szczerze Szczepanie: Koń to alias Konstanty Willemann alias Jakub Szapiro alias Lojzik Pokora alias Konrad Widuch, czyż nie? Powiedz mi, że Null nie zbudowałeś według tego samego schematu, co Ѵǰھę, ó, ʴǰǰę czy łǻ? Znów powołałeś do życia hardego faceta, czułego twardziela, cynicznego nihilistę, który jest skonfliktowany z własną tożsamością narodowościową. Który spokoju zaznać może tylko w kobiecych ramionach. Który z powodu tego wewnętrznego rozstroju i konfliktu z samym sobą pcha się do CZYNU, czasem wbrew sobie, by poczuć, że coś znaczy, nie jest moralnym trupem. Znów postawiłeś Szczepanie na otwarte zakończenie. Znów wydarzenia komentuje wszechwiedzący narrator trzecioosobowy, wchodzący w dialog z powieściowymi postaciami. Dla mnie to wszystko to gra znaczonymi kartami, druże, niestety. Więc kiedy ktoś mi odpali, że Szczepan to świetnie napisał, że to zdolniaszka, że niepokorny i zadziorny, że jebaszy na chuj prawdę i tylko prawdę, odpowiem, że a i owszem, tyle że ja to już wcześniej u Twardocha Szczepana czytałem � i to kilkukrotnie....more
To miał być reportaż wyłącznie o Babim Jarze. Świadczy o tym nie tylko bogactwo zgromadzonych materiałów i umiejętność wykorzystania archiwalnych kwerTo miał być reportaż wyłącznie o Babim Jarze. Świadczy o tym nie tylko bogactwo zgromadzonych materiałów i umiejętność wykorzystania archiwalnych kwerend, ale również uporządkowany i usystematyzowany tok wywodu oraz żelazna konsekwencja w realizacji czegoś, co nazwałbym „celem reporterskim�. Nie bez znaczenia pozostaje również dominanta wątku Babiego Jaru nad pozostałą zawartością tej książki oraz ilość razy, jaką Jonathan Littell przemierzył jar wzdłuż i wszerz (a nawet wspód) podczas pracy nad reportażem. Na jego nieszczęście rosyjski dyktator w 2022 roku spuścił psy gończe i doprowadził do wybuchu wojny. W tej sytuacji publikowanie reportażu opowiadającego o wydarzeniach, które rozegrały się blisko 80 lat temu na ukraińskiej ziemi nie było naglące w świetle tego, co działo się � i wciąż dzieje się � na Ukrainie tu i teraz. Rozumiem rozterki autora, który pewnie musiał ugiąć się pod naporem wydawcy, domagającego się relacji z bieżącego konfliktu, gdyż to się lepiej sprzeda niż rewindykacja ukraińskiej historii, choćby trudnej i bolesnej.
Gdyby Littell pozostał wierny swemu pierwotnemu założeniu, to przy jego umiejętnościach pisarskich śmiem twierdzić, że spod jego ręki wyszedłby bardzo dobry reportaż. Relacja z odzyskanej przez ukraińskie siły Buczy i Irpienia nie dość, że mocno wtórna wobec tego, o czym inni zdążyli już napisać, to jeszcze wciśnięta jest w korpus tekstu nieco na siłę, a na domiar złego nad warstwą sprawozdawczą bardzo mocno góruje reporterskie „ja� Littella. ٲą reportaż wolę słyszeć opowieść niż widzieć opowiadającego.
Nie oznacza to jednak, że Littell całkowicie skapitulował. Z jego relacji z Buczy i Irpienia wynika bowiem, że między działalnością nazistów m.in. w Babim Jarze a działalnością wojenną Rosjan na Ukrainie można postawić znak równości. Aktywność nazistów miała charakter ludobójczy, gdyż była wymierzona przeciwko wszystkim przedstawicielom rasy semickiej, która w ich ideologii nie była warta życia. Żydzi byli mordowani tylko dlatego, że byli Żydami � niezależnie od wyznawanej religii, światopoglądu, obywatelstwa czy przekonań politycznych. Identyczny ludobójczy charakter ma działalność Rosjan, którzy rzekomo „wyzwalają� Ukrainę z rąk nazistów, podczas gdy sami postępują dokładnie tak samo, jak naziści 80 lat temu. Ukraińcy � tak żołnierze, jak i cywile � są przez Rosjan mordowani tyko dlatego, że są Ukraińcami. Na płaszczyźnie ideologicznej między doktryną hitlerowską a putinowską żadnych różnic nie ma.
Jakość wątku o Babim Jarze jest jednak znacząco lepsza i szkoda, że Littellowi nie było dane napisać tej książki tak, jak pierwotnie zamierzał. Ilość paraleli jakie nasuwają się między doświadczeniami ukraińskimi a polskimi jest bowiem niepokojąco zbieżna. Babi Jar, jak dowodzi Francuz, jest miejscem kłopotliwym dlatego, że w gruncie rzeczy pod względem topograficznym nie istnieje, a jako miejsce którego nie ma pozostaje emblematem, symbolem wydrążonym z treści. Najpierw było to zasługą nazistów, którzy próbowali zrównać wąwóz z ziemią i zatuszować miejsce kaźni. Potem do głosu doszli komuniści, którzy � o ile w ogóle dopuszczali w publicznym dyskursie mówienie o Babim Jarze � wymazali z niego martyrologię żydowską, gdyż nie pasowała do zunifikowanego i bezklasowego społeczeństwa radzieckiego. Babi Jar stał się więc miejscem martyrologii „obywateli radzieckich�. Niepodległa Ukraina wpierw gorliwie podążała sowieckim szlakiem, by później z pobudek czysto serwilistycznych wydawać zgody na masowe obsiewanie Babiego Jaru wszelkiej maści pomnikami upamiętniającymi: Żydów, żołnierzy radzieckich, jak również członków OUN i UPA. To dlatego we współczesnym Kijowie teren po Babim Jarze przecinają arterie noszące nazwy Ołeny Telihy i Stefana Bandery � dwóch osób o jawnie nazistowskich poglądach. To tak, jakby do miejsca kaźni przedstawicieli antykomunistycznego podziemia prowadziła ulica Dzierżyńskiego lub aleja Bieruta� Plusem tego reportażu jest to, że Littell jako osoba całkowicie z zewnątrz nie pieści się w żadne usprawiedliwienia czy próby zrelatywizowania „trudnej, bolesnej historii�. Na kanwie reportażu Littella uderzyło mnie, jak wiele z tego, co i o czym pisze można odnieść do polskich doświadczeń. I nam nie jest obca skomplikowania polityka historyczna: katolicki krzyż stojący na oświęcimskim żwirowisku czy drzewa polskiej pamięci, którymi obsadzono Muranów, zbudowany na gruzach warszawskiego getta. I polskiej administracji nie jest obca serwilistyczna postawa, która wpierw masowo wydawała zgody na budowanie kolejnych pomników Jana Pawła II � nierzadko o wątpliwej estetyce � a dziś zmaga się z ich kłopotliwym balastem w świetle coraz to bardziej krytycznej oceny jego pontyfikatu i spuścizny. Jako że sztuka jest moją pasją, zwrócę uwagę w tym miejscu na jedno: nie ma chyba powiatu, w którym nie byłoby pomnika Polaka-papieża. A przez ponad 40 lat komunizmu w Polsce nie postawiono Stalinowi żadnego pomnika, a pomnik Lenina był tylko jeden � w Nowej Hucie. Tak wygląda różnica w serwilizmie między aparatem komunistycznym a urzędnikami wolnej Polski.
W obszar zainteresowań Littella wkradła się również silna sympatia Ukraińców dla symboli nacjonalistycznych, w tym flag OUN i UPA, co stoi ością w polskim gardle. Bardzo upraszczając swój wywód Littell twierdzi, że podobnie jak Babi Jar, także i OUN wraz z UPA stały się wydrążonymi z nazistowskiej genezy emblematami, funkcjonującymi w przestrzeni publicznej jako ukraińskie punkty oporu przeciwko rosyjskiemu imperializmowi, ochoczo wykorzystującemu je w swej propagandzie jako dowód na ukraiński nazizm, podczas gdy ich prawdziwą „ideą� jest ich narodowy charakter � tyle że zbrukany historycznie kolaboracją z faszystami. Można się z nim zgadzać, można polemizować, zarzucając mu nazbyt powierzchowną ocenę. Ale czy i my umiemy trzeźwo patrzeć na naszą kłopotliwą historię? Czy i w Polsce w ciągu ośmiu lat rządów zjednoczonej prawicy nie nastąpił wysyp symboli Falangi? Czy dla Polaków powstanie warszawskie nie jest tytułowym „kłopotliwym miejscem�?
Kłopotliwe miejsce pozostawia mnie jednak w kłopocie co do konkluzji, po co w istocie to wszystko? Bo o ile sugestie czy wnioski Littella są jego własną interpretacją, o tyle w zakresie faktografii nie pisze niczego, o czym nie napisali wcześniej inni i o czym czytelnik lub czytelniczka z tej części Europy nie słyszał(a), choćby powierzchownie. Czy naprawdę francuskiemu odbiorcy trzeba aż reportażu dla odkłamywania rosyjskiej propagandy? Bo tak odczytuję cel tej książki. Jeśli tak, to smutna jest zarówno przyczyna, z powodu której ona powstała, jak i samo jej przeznaczenie�...more
Największym atutem tej powieści jest kameralność. Zarówno kameralność historii, jaką zdecydował się opowiedzieć Reznikoff, jak i kameralność w doborzeNajwiększym atutem tej powieści jest kameralność. Zarówno kameralność historii, jaką zdecydował się opowiedzieć Reznikoff, jak i kameralność w doborze środków wyrazu, za pomocą których zbudował on swoją opowieść. W przeciwieństwie do np. Doctorova, Dos Passosa czy Bellow’a nie próbuje tworzyć ujęć panoramicznych, z szerokim tłem i galerią postaci. Koncentruje się na historii w wymiarze jednostkowym. Skupia uwagę na drobnych spostrzeżeniach i obserwacjach, zasłyszanych w przelocie uwagach, wypowiedzianych mimochodem komentarzach. Pod tym względem jego prozatorskiej stylistyce bardzo blisko do tej, która stała się znakiem rozpoznawczym Malamuda. On również bardzo umiejętnie perspektywę makro redukował do prozatorskiego mikroświata. Właśnie dzięki tym uwagom rzucanym na marginesie głównego toku fabuły (jeśli w wypadku Muzykanta można w ogóle mówić o fabule), nierzadko dwu lub trzyzdaniowym Reznikoff osiąga identyczne rezultaty, do jakich mniej wprawni literaci potrzebowali dwudziestu lub trzydziestu stron. Klimat tej powieści tworzą przede wszystkim te „wrzutki�, komentarze obiter dicta, co w wypadku Reznikoffa wydaje się określeniem uprawnionym, jako że był absolwentem prawa i wśród rozlicznych zajęć parał się m.in. reportażem sądowym, stąd prawniczy żargon nie był mu obcy.
Dwóch głównych bohaterów Muzykanta to autor przełamany na dwoje, albowiem powieść ta przesycona jest wątkami autobiograficznymi. Bezimienny narrator, który zarabia na życie jako komiwojażer i usiłuje się utrzymać na powierzchni w bardzo chudych latach 30. to przepisany życiorys „zawodowy� Reznikoffa. Tytułowy muzykant Jude Dalsimer to zakamuflowany życiorys artystyczny autora. Jude, którego treścią życia jest muzyka, nie znajduje na nią popytu. Jego kompozycje nie podobają się ani żonie ani narratorowi ani nikomu z artystycznego światka, z którym Jude ma możność zetknięcia w czasie krótkiego zatrudnienia w Fabryce Snów. Podobnie rzecz miała się z twórczością Reznikoffa, który nierzadko wydawał książki własnym sumptem, a jego literatura nie znajdowała poczytności ani wśród krytyki ani wśród czytelników. Dopiero pod koniec życia � a dożył sędziwego wieku � niszowa oficyna literacka zaczęła go promować. Powieściowy Jude nie miał tyle szczęścia, ile jego twórca. Odchodzi bowiem w poczuciu życiowej i artystycznej klęski, niszcząc wszystkie swe rękopisy. Paralele z losami Camille Claudel czy Katarzyną Kobro nasuwają się same. Oczywiście, ktoś myślący kategoriami czysto ekonomicznymi mógłby, nie bez racji, rzec, że skoro na sztukę nie ma popytu, to artysta powinien się przebranżowić. Uwagi te bynajmniej nie uległy dezaktualizacji, gdyż coraz więcej artystek i artystów nie mogąc wyżyć ze sztuki ima się rozmaitych sposobów na znalezienie dodatkowego źródła dochodów, z Patronite na czele. Pytanie, czy motywowana ekonomicznie „rada przebranżawiająca� zawsze jest słuszna i trafna. Van Gogh za swego życia sprzedał tylko jeden obraz�
Fabuła jedynej powieści Reznikoffa osadzona jest w Ameryce lat 30., która bynajmniej nie jest Ziemią Obiecaną dla narodu żydowskiego. Owszem, w USA nie ma pogromów, nikt nie zamyka Żydów przymusowo w gettach czy uchwala jawnie rasistowskich ustaw. Nie zmienia to jednak nagich faktów, że obowiązuje Prawo Imigracyjne z 1924 r., przewidujące ograniczenia ilościowe osób, które mogą wjechać do Stanów z Europy Środkowo � Wschodniej. Że w przestrzeni publicznej antysemickie hasła (nawołujące m.in. do bojkotu żydowskich kupców) padają na podatny grunt. Że po Czarnym Piątku ok. jedna czwarta populacji żyje na granicy ubóstwa i choć chce pracować � obojętnie w jakiej profesji, jak powieściowy Jude � nie ma dla nich zatrudnienia.
Reznikoff oferuje prozę oszczędną. I gorzką. Która, jeśli pozwolicie, trafia celnie w sam splot słoneczny. Mam wątpliwości, czy można go zaliczać w poczet klasyków, jak chcą tego tłumacze, ale warto wczytać się w ten głos. Wzruszenie gwarantowane. ...more
Jako że luty stoi pod znakiem święta zakochanych, postanowiłem ponownie wyjść poza czytelniczą strefę komfortu i sięgnąć po literaturę gatunkową, którJako że luty stoi pod znakiem święta zakochanych, postanowiłem ponownie wyjść poza czytelniczą strefę komfortu i sięgnąć po literaturę gatunkową, którą zazwyczaj � świadomie lub nie � omijam szerokim łukiem. Chciałem przeczytać coś lekkiego, ale niegłupiego i wybór padł na najnowszy tytuł Casey McQuinston, gdyż Red, White & Royal Blue wywarło na mnie dobre wrażenie. Cóż, The Pairing faktycznie jest lekkie niczym pianka z wedlowskiego ptasiego mleczka, ale ze spełnieniem przez tę książkę drugiego ze wspomnianych kryteriów było już znacznie gorzej. Wszystko to, co w Red, White & Royal Blue bardzo dobrze stymulowało mój romantyczny mięsień, w przypadku najnowszej książki McQuinston praktycznie wyparowało. Humor jest w niej odmierzany w aptekarskich dawkach, a kreacja postaci pozostawia sporo do życzenia. W swoim debiucie Casey powołała do życia bohaterów młodych, ale dojrzałych i emocjonalnie i intelektualnie, wyposażonych w precyzyjnie określony życiowy azymut, którym kibicowałem przez całą powieść i z którymi w pewnym sensie mogłem się zżyć. Bohaterowie w The Pairing są ciut starsi, ale ich niedojrzałość emocjonalna czasami rozwalała na łopatki i trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że nieporozumienia między nimi są oparte w gruncie rzeczy na braku umiejętności otwartego komunikowania własnych oczekiwań i pragnień. Uwierało mnie również rozłożenie powieściowych akcentów � o ile w Red, White & Royal Blue seks był dodatkiem do rozwijającej się historii romansowej, o tyle tutaj cała fabuła wydaje się dodatkiem do niezobowiązującego seksu.
Spożywanie ptasiego mleczka dostarcza organizmowi dużo pustych kalorii, lecz żadnej treści generującej efektywny wydatek energetyczny i podobnie widzę tę książkę. Casey McQuinston jest osobą poszukującą nowych wyzwań literackich, lecz w wypadku tego tytułu zwyczajnie pobłądziła. Zamiast queerowego romansu wyszło jej coś na kształt qeerowego smuta, co być może też jest pewną gatunkową niszą do zapełnienia (zwłaszcza na polskim rynku wydawniczym), lecz nie wychodziło naprzód moim oczekiwaniom. Mam świadomość, że oś fabularna, wokół której została zbudowana ta powieść, pod względem pisarskim była mocno ograniczająca. Każdy rozdział, poza wstępem i epilogiem, został oparty na identycznym schemacie: przyjazdu do miasta, degustacji lokalnych specjałów, wyrywaniu kandydatów i kandydatek na jedną noc i konsumpcji tych znajomości w zaciszu alkowy. Niestety, nawet odautorskie próby podrasowania tej powieści pod względem kompozycyjnym (na wydarzenia do połowy powieści spoglądamy oczyma jednej postaci, a później filtrujemy je przez pryzmat emocjonalności drugiej) nie przesłaniają mankamentów tego tytułu, który wypada dość blado i powtarzalnie. ...more
Za każdym razem, gdy jestem pytany przez obcokrajowca, jaki film bym polecił obejrzeć, który pozwala zrozumieć moją nację, bez wahania rzucam tytuł „DZa każdym razem, gdy jestem pytany przez obcokrajowca, jaki film bym polecił obejrzeć, który pozwala zrozumieć moją nację, bez wahania rzucam tytuł „Dzień świra�. Dzieło Marka Koterskiego to klucz, czy raczej wytrych, do polskości. Za pierwszym razem ogląda się go jako całkiem śmieszną komedię. Za każdym następnym razem człowiek śmieje się przez łzy, wbity w fotel i totalnie porażony trafnością spostrzeżeń i ujęć utrzymanych w tonie realizmu alegorycznego.
Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie MOJA RACJA JEST RACJA NAJMOJSZA!!!. Ten cytat z filmu Koterskiego mógłby z powodzeniem zostać użyty jako motto do najnowszej książki Adama Kaczanowskiego. W centrum uwagi pisarza leży kolektyw, a pretekstem do przyjrzenia się sposobom funkcjonowania Polaków w ramach wspólnoty są posty z fejsbukowej grupy dyskusyjnej, którą członkowie jednej z warszawskich wspólnot mieszkaniowych powołali do życia w celu sąsiedzkiej pomocy. Błyskawicznie jednak okazuje się, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, gdyż to, co w zamyśle miało służyć wsparciu, okazuje się doskonałą okazją do prowadzenia wojen podjazdowych, zarówno z barbarzyńcami spoza wspólnoty � traktowanych niczym horda Hunów, od której najlepiej odciąć się wspólnotowym wałem Hadriana umocnionym lokalną linią Maginota � jak również między samymi autochtonami. Podobnie jak w filmie Marka Koterskiego, także u Kaczanowskiego prześmiewczo ukazana wspólnotowa rzeczywistość stanowi w istocie pretekst do zadania pytań: o braku zdolności myślenia w kategoriach wspólnoty kosztem dominującego trybu myślenia w trybie własnościowym oraz o relacje władzy i podległości. Mimo że Ze Słowackiego to zapis literacki, z powodzeniem mógłby zostać użyty jako jedno z narzędzi do socjologicznej wiwisekcji współczesnego polskiego miasta, którego mało chlubną wizytówką stały się zamknięte i otoczone zasiekami patodeweloperskie osiedla. Podczas gdy w przeszłości w gettach zamykano element niepożądany i marginalizowany, tak teraz w osiedlowych gettach z własnej nieprzymuszonej woli zamyka się polska „elyta�, której świat zostaje zredukowany do rozmiarów grodu i jego potrzeb.
W scharakteryzowanej przez Adama Kaczanowskiego współczesności ci tuwimowscy „straszni mieszczanie� uzyskują drugie życie, gdyż zarówno poziom klasy średniej, jak również używany przez nich socjolekt sprowadzić można do jednego, zgrabnego określenia: Polonus Polonorum lupus. Styl, w jakim utrzymana jest pierwsza część książki, jest mocno kampowy, albowiem zaczyna się od hiperrealistycznych postów, a kończy na masakrze w stylu gore. Osiedlowej fejsbukowej grupie bliżej bowiem do miasteczka grozy niż demokratycznej agory. Od komentarza w dobrej wierze do wyzwisk i obowiązkowych wycieczek osobistych przechodzi się na niej jednym krokiem, jak z przedpokoju na klatkę schodową, a finalna eskalacja przemocy to kampowa ilustracja internetowej dyskusji.
Rzeczywistością fabularną rządzi logika sennego koszmaru, co ma istotne znaczenie w kontekście drugiej części książki, stanowiącej krótki opis scenariusza filmowego, będącego trawestacją Lekarza wiejskiego Franza Kafki. Dla możliwości zinterpretowania tej części można odpalić marksistowskie wrotki i wyłożyć ją w tonie materializmu dialektycznego, skupiając się na rewolucji płonących toi-toiów czy na pochowaniu parobka na wiejskim cmentarzu, tyle tylko że taka propozycja interpretacyjna ma się nijak do pierwszej części Ze Słowackiego, w której Kaczanowski bynajmniej nie występuje jako rzecznik praw prekariatu. Nie wiem, czy autor, który sam siebie określa epitetami: „Człowiek � małpa, Calineczka, klaun� rości sobie w niej pretensje do budowania Wielkiej Narracji. Jeśli kafkowskie opowiadanie odczytywane według klucza psychoanalitycznego traktuje o supremacji freudowskiego id nad ego, to być może druga część prozy Kaczanowskiego powinna być wykładana według takiego samego klucza � że w gruncie rzeczy jesteśmy wciąż bandą dzikusów, którym bardziej opłaca się współpracować niż nawzajem tłuc, tyle tylko że ta pokojowa współpraca nam nie wychodzi. Że nie omylił się Hobbes twierdząc w Lewiatanie że stanem pierwotnym ludzkości jest wojna każdego z każdym: o poszerzenie strefy wpływów wspólnoty mieszkaniowej o dodatkowy kawałek trawnika, o wyruchanie innej wspólnoty w walce o drogę dojazdową do osiedla, o zarezerwowanie placu zabaw wyłącznie dla dzieci wspólnotowego plemienia. Że mimo ogłady i kultury człowieka współczesnego, jesteśmy wciąż niewolnikami naszych pierwotnych instynktów i popędów � tak jak wiejski lekarz w opowiadaniu Kafki. Że moje musi być zawsze najmojsze. ...more
Jeżeli nie jesteś bernhardystą/bernhardystką, to nie ma sensu sięgania po tę książkę. Jeśli stylistyka i maniera pisarska austriackiego pisarza stanowJeżeli nie jesteś bernhardystą/bernhardystką, to nie ma sensu sięgania po tę książkę. Jeśli stylistyka i maniera pisarska austriackiego pisarza stanowią barierę nie do sforsowania, to Horacio Castellanos Moya � pojętny i zdolny uczeń swego mistrza, ale tylko uczeń � Cię do nich nie przekona. To proza radykalna, bezkompromisowa, zjadliwa i cierpka. To intelektualnie intensywny wysryw i wyrzyg. Niby o kraju oddalonym o dziesiątki tysięcy kilometrów, do którego podróż samolotem trwa niemal dobę. Ale jeśli potraktować „Salwador po zakończeniu wojny domowej� jako zmienną i podstawić w jej miejsce „Polskę tuż po transformacji ustrojowej�, to ten blok tekstu bez żadnych akapitów zaczyna brzmieć zaskakująco swojsko.
Drogie Ossolineum, poproszę o więcej tego autora. ...more
Siekło, a i owszem, ale nie tak mocno, jak zakładała autorka. Gdybym miał oceniać tę prozę skupiając się tylko i wyłącznie na wątku osobistym, to pewnSiekło, a i owszem, ale nie tak mocno, jak zakładała autorka. Gdybym miał oceniać tę prozę skupiając się tylko i wyłącznie na wątku osobistym, to pewnie oceniłbym ją wysoko, nawet bardzo. Monolog narratorki, przypominający nerwową rozmowę z samą sobą o próbie radzenia sobie ze stratą wywołaną samobójczą śmiercią młodszego przyrodniego brata osiąga wielką intensywność literacką mimo (pozornie) nieuporządkowanej formy. Pod względem gatunkowym to antyBildungsroman, opowieść o dorastaniu w miejscu i w czasie, gdzie słowo „dorastanie� wydaje się wyjątkowo w złym guście. Retrospektywy towarzyszące temu wewnętrznemu monologowi uchylają rąbka � gdyż zawsze poruszamy się z narratorką po ograniczonych zasobach faktograficznych � przyczyny, dla której narratorka prowadzi taką, a nie inną treściowo, spowiedź. Jest bowiem naznaczona nie tylko śmiercią brata, któremu zastępowała matkę, ale również okolicznościami bycia: młodą, kobietą, imigrantką, ubogą i niewykształconą. Niestety Brenda Navarro nie poprzestała na wątku osobistym, lecz okrasiła go dość potężną, jak na niewielką objętość tej książki, ilością socjologicznych(?) uwag o bardzo szerokim spektrum, które można sprowadzić do wspólnego mianownika systemowych, rasistowskich, kolonialnych uprzedzeń „starej� Europy wobec imigrantów z „Nowego Świata�. Nie mam zamiaru wybielać Hiszpanii z jej polityką � choć warto nieśmiało zwrócić uwagę na rekordowe bezrobocie wśród młodzieży ją zamieszkującej, bez względu na kraj pochodzenia � gdyż przykładów nadużyć jest bez wątpienia multum. Mój zgrzyt powoduje to, że pomimo profesjonalnego przygotowania autorki, która posiada wykształcenie socjologiczne, na użytek efektu literackiego traktuje ona jednak rzeczywistość niczym szwedzki bufet, wybierając z niego jedynie to, co pasuje pod założoną z góry tezę. Oczywiście, literatura piękna to nie socjologiczna dysertacja. Ale pod płaszczykiem argumentów przyklejonych do łzawej historii autorka proponuje swoim czytelnikom i czytelniczkom oportunistyczne frazesy, którym brak kontrapunktów i które wspólnie budują już nie literacką opowieść, ale manifest grany wyłącznie na jednej nucie rasistowskiej eksploatacji Latynosów przez Europejczyków. Dlatego ten tytuł zostawia mnie gdzieś w połowie, zawieszonego między współczuciem dla osobistego wymiaru tragedii i niesmakiem dla zajeżdżającego populizmem memoriału....more
Pod wpływem pozytywistycznej iluzji neutralności aksjologicznej podejście historyczne, a także i te z nauk społecznych i politycznych, dotyczące przesPod wpływem pozytywistycznej iluzji neutralności aksjologicznej podejście historyczne, a także i te z nauk społecznych i politycznych, dotyczące przeszłości, nie potrafią stworzyć kontekstu interpretacyjnego oddającego szczegół. Do tego dorzucić trzeba konieczność respektowania kanonów metodologicznych i ich epistemicznego statusu, który w większości przypadków uniemożliwia dyskursywne manifestowanie się tych nauk poza wąskim kręgiem specjalistów. Z tej przyczyny literackie sprawozdania na temat wydarzeń historycznych � właśnie dlatego, że adresowane poza te wąski krąg - oferują schemat czytelniczy, w którym to, co pełne wydarzeń można połączyć z tym, co emocjonalne. Ten tytuł bardzo umiejętnie zestawia ze sobą rygorystyczność danych (a dokładniej pamięć o 13.266 ofiarach, z czego 40 to kobiety, a 180 to dzieci według raportu Służby Wywiadu Specjalnego nr 1503 z 23 lipca 1943 r.) i intensywność historii.
Fabularnie bowiem rozwija się według dwóch pozornie rozbieżnych planów. Pierwszy, zlokalizowany w przeważającej części międzywojennej Rumunii i wsparty dokumentami historycznymi oraz archiwaliami, dokonuje rozrachunku na temat życia społeczno-politycznego i konfliktów etnicznych tamtego okresu. Oś drugiego wyznacza zapis z codziennego funkcjonowania zamożnej amerykańskiej rodziny żydowskiej z początku XXI wieku, specjalizującej się w handlu towarami używanymi. Pozornie to rodzina bez przeszłości, której członkami kieruje jedynie pragmatyzm naszych czasów, w których wszystko � od ubrań po pomysły, a nawet nostalgię � jest „z drugiej ręki�.
Funkcją pierwszego planu jest oczywiście funkcja rozliczeniowa i rewizjonizm dotychczasowego dobrego samopoczucia rumuńskiej historii okresu ante bellum. Przy czym w wypadku tego tytułu chodzi nie tyle o remanent rumuńskich win w pogromie w Jassach z 1941 roku, ile o wprowadzenie ich do porządku obrad historii. W udzielonym świeżo po publikacji książki w Rumunii jej autor wspomniał, że jeden z liderów rumuńskiej partii socjaldemokratycznej � którego tożsamość nie została w nim ujawniona � przyznał bez ceregieli, że nie miał bladego pojęcia o pogromie Żydów w 1941 roku, mimo doktoratu z prawa zdobytego na uniwersytecie w Jassach. W szerszej perspektywie pierwszy plan powieści obliczony więc został na dekonstrukcję mitu „międzywojennego raju� i ukazaniu tamtej rzeczywistości, która z różnych powodów została umieszczona w swego rodzaju camera obscura dla potomności komunizmu. Jeśli Jassy funkcjonowały jak „Norymberga Rumunii�, to tamtejsze środowisko intelektualne było nie tylko stymulatorem nienawiści rasowej, ale także moralnym promotorem zabójstw politycznych czy wykluczenia Żydów ze stanowisk publicznych. Ci sami, którzy pisali piękne strofy o miłości, byli na bakier z chrześcijańskim przykazaniem miłości wobec bliźniego. Trzeba również dodać, że rumuński pisarz nie cacka się z nikim. Gorzką pigułkę przychodzi połykać i monarchistom (vide masowe korzystanie przez króla Michała z prawa łaski wobec faszystów tuż po II wojnie) i faszystom spod znaku Żelaznej Gwardii, ale nawet i komunistom (vide symboliczne wyroki skazujące uczestników pogromu). Jeśli traktować ten tekst jako akt oskarżenia, to jego zarzuty są wyjątkowo uczciwie i sprawiedliwie postawione.
Nieco bardziej kłopotliwe jest pytanie o funkcję drugiego, współczesnego planu, gdyż moim zdaniem zupełnie nie chodzi w nim o kwestię zmazywalności winy i poszukiwania przebaczenia. Kwestią, która unosi się nad tą współczesną częścią jest zagadnienie sensu i nonsensu wykorzystywania Historii dla budulca tożsamości, zarówno tej w wymiarze makro, ale nade wszystko tej jednostkowej. Jaki jest sens sięgania po pamięć historyczną dla prób nadania zbiorowej tożsamości pluralistycznych konturów, jeżeli tkanka społeczna i miejska została wyrugowana z heterogeniczności? Czy poszukiwanie różnorodności tam, gdzie zrumunizowała się Rumunia (i � dodajmy � spolonizowała się Polska) nie jest mrzonką? Usilnym zaklinaniem rzeczywistości? Czy negatywne doświadczenia rodziców lub dziadków powinny mieć wpływ na nasze współczesne postrzeganie, a jeśli tak, to jaki? I czy polityka totalnej ignorancji � jaką uprawiają powieściowi Amerykanie żydowskiego pochodzenia � nie mówi jednak czegoś negatywnego o rzeczywistości „tu i teraz�, będącej żywym zaprzeczeniem tego, że historia magistra vitae est?
Marzy mi się tego rodzaju szczera opowieść o Warszawie lat 30. Bo w kulturze zrobiono bardzo wiele dla zbudowania mitu „Wenecji Północy� nad Wisłą, po której szarmanccy kawalerowie w kapeluszach poruszali się od ܾń쾱 do Astorii dorożkami ze słowiańskimi wampami u boku. Niemało uczyniono dla wykreowania przeświadczenia o polskich półbogach, którzy po 1939 roku stanęli bohatersko z pieśnią Święta miłości kochanej ojczyzny na ustach i nigdy nie splamili się żadną kolaboracją. Sporo energii zużyto dla zmitologizowania międzywojennej Polski jako niewinnej lilijki, zgwałconej przez faszystowskie hordy i komunistyczne czeredy. I wreszcie � zwłaszcza obecnie � mnóstwo wysiłku wkłada się w zbudowanie mitu polskiego Żyda....more
Wydając ten tytuł w znakomitej, choć niestety bez szans na reaktywację, serii „Inna Europa Inna Literatura� Andrzej Stasiuk napisał o nim, że jest to Wydając ten tytuł w znakomitej, choć niestety bez szans na reaktywację, serii „Inna Europa Inna Literatura� Andrzej Stasiuk napisał o nim, że jest to pierwsza w Polsce albańska powieść współczesna: dziwna, tajemnicza i fascynująca jak kraj, w którym została napisana i o którym opowiada. I jest to prawda, ale prawda połowiczna, bo od historii dziejącej się w fabularnym „tu i teraz� znacznie ciekawsze i ważniejsze są te wszystkie retrospekcje głównego bohatera, Krista Tupka, zwanego pogardliwie Dupkiem, który rozprawiając o nurzaniu się we wdziękach kolejnych kobiet w jego życiu daje pretekst do ukazania mechanizmów zniewolenia albańskiego społeczeństwa w okresie dyktatury Hohxy. Rozumiejąc je totalnie dosłownie, monologi protagonisty lekko trącą łkaniem starego satyra. Jeśli jednak przenieść je na nieco wyższy poziom interpretacyjny, zawarta jest w nich być może gorzka refleksja na temat samej Albanii, która w nadziei na lepsze jutro daje się łatwo rżnąć kolejnym buhajom kolejno spod znaku: pseudomonarchii, czerwonej gwiazdy i rzekomej demokracji, która jest w stanie kontrolować jedynie parę ulic w Tiranie. Wychylając nektar z wielu damskich kielichów rozkoszy głównemu bohaterowi nie jest dane zakosztować z pucharu należącego do Literatury, która jako jedyna konsekwentnie stawia mu opór, przez co Tupek alias Dupek pędzi żywot jako kiepski pisarz i jeszcze bardziej marny scenarzysta. Pisząc o czasach fabularnie współczesnych, w których Tupkowi jako starszemu panu coraz trudniej się odnaleźć, jego oczyma widzimy kraj bez przyszłości, w którym absurd czasów słusznie minionych trwa dzielnie, tyle że pod inną formą. ...more
Czy Śɾłdzłść jest dobrą powieścią? Na tak zadane pytanie odpowiem przewrotnie: nie może być złą, bo pod względem warsztatu czuć, że mamy do czynCzy Śɾłdzłść jest dobrą powieścią? Na tak zadane pytanie odpowiem przewrotnie: nie może być złą, bo pod względem warsztatu czuć, że mamy do czynienia z kimś (ktokolwiek ukrywa się pod pseudonimem Jakuba Jarno), kto wie, jak unikać mielizn narracyjnych i umiejętnie budować napięcie. Dlatego dawanie tej książce jednej gwiazdki tylko dlatego, że ponoć jej autorem jest Remigiusz Mróz uważam za mało poważne i z pewnością krzywdzące dla samej książki. W moich oczach jej główny problem leży w jej dydaktyczności. Zbyt wiele podaje się nam na tacy, przez co warstwa narracyjna szczelnie wypełnia wszystkie pęknięcia, które mogłaby zająć wyobraźnia czytelnicza. Tematycznie nie grzeszy również oryginalnością: mamy Historię przez duże H i jej ingerencję w ludzkie losy, młodzieńcze zauroczenie, doświadczenie utraty i mieszanie perspektyw narracyjnych. Wszystkie te elementy w połączeniu z doborem środków artystycznych czynią z tej powieści klasyczny wyciskacz łez i to tego rodzaju, że nawet najbardziej oporny czytelnik tudzież czytelniczka będzie musiał skapitulować wobec inwazji smutków i smuteczków, którymi ta proza jest przesiąknięta oraz melancholijnego tonu, którymi oddychają niemal wszystkie akapity. Opowiadanie o bohaterach z traumami w sercu może uśpić nieco czujność, lecz po lekturze muszę niestety uczciwie stwierdzić, że w Śɾłdzłś niemal wszystko podporządkowane jest zbyt łatwym wzruszeniom. W relacji Witka z Żerką sporo poczynań i słów jest ze sobą tak celowo zestawionych, aby trzymać czytającego (lub czytającą) w emocjonalnym klinczu. Zakończenie, które miało zmieść mnie z powierzchni ziemi nie było zdolne do wywołania tego efektu, gdyż parę pierwszych rozdziałów daje doświadczonemu czytelnikowi lub czytelniczce spore pole do przypuszczeń, jaki finał będzie miała ta powieść. Skoro wszystko w niej pracuje na efekt melodramatyczny, to i zakończenie musi być sentymentalnie ckliwe. Ostatecznie trudno jest orzec, czyj dramat jest najważniejszy, a jeśli celem było połączenie ich w specyficzną całość, ta całość nie oddziałuje już z dużą mocą, jak pojedyncze wątki. Kompozycyjnie Śɾłdzłść jest poprawna: z takim ładnie wyodrębnionym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Na szczęście otwartym, by uniknąć wrażenia, że dydaktyzm wdziera się tutaj od pierwszej do ostatniej strony. Polski odpowiednik Eleny Ferrante in statu nascendi od pierwszego zdania narzuca pewne emocje i robi bardzo wiele, by ta książka była pod tym względem porażająca. Gdzieś między akapitami tej prozy skrywa się Oda do Ferdydurkistów „Jak nie wzrusza, jak właśnie że wzrusza�! Odkłada się ją z przeświadczeniem, że bardzo porusza. Obawiam się, że dwa tygodnie po lekturze trudno będzie powiedzieć, co dokładnie to wzruszenie wywołało....more